Fascynuje mnie przypominanie najwcześniejszego samoświadomego doznania w dzieciństwie. Im bardziej jestem starsza, powracają obrazy i wrażenia doznań z tak odległego czasu, że jawią się nieomal baśnią.
Urodziłam się i dzieciństwo spędziłam w Starym Zamku w Żywcu. Ta monumentalna i piękna w swojej proporcji budowla pojawia się stale w moich wspomnieniach jak senne natręctwo. Stary Zamek był i jest położony w niezwykle malowniczym parku skomponowanym bardzo wrażliwie z wielu gatunków drzew, krzewów, kwiatów i trawy. W zielonej, prześwietlonej wiosennym słońcem trawie widzę białe narcyze (Narcissus). Trawa ma kolor szczególny, z brunatnej, nieskoszonej zeszłorocznej murawy wyrastają źdźbła, które podświetlone słońcem świecą zielenią, której nie można oddać używając nawet najlepszych farb świata. Na tle efemerycznie zielonej trawy narcyz jawi się jak kosmos delikatności i dobrego smaku.
W bardziej zaniedbanej części parku, odległej od Starego Zamku, widywałam żonkile (Narcissus jonquilla), kuszące delikatną żółcią. Z kwiatami w ręku wracam do Starego Zamku, którego struktura jest nieprzenikniona i tajemnicza. Zewnętrzna fasada Starego Zamku niczym nie zapowiada wyszukanej kolumnady i arkad dziedzińca. Część arkad jest skąpana w olśniewającym słońcu, reszta tonie w cieniu.
Z narcyzami w ręku wchodzę w zachwycającą stronę cienia, do mieszkania rodziców. Przekraczając granicę słonecznej i zacienionej części starego dziedzińca słyszę zagadkowy terkot. Nie pochodzi on ze Starego Zamku ani z Parku. Terkot terkocze i gulgocze. Słońce świeci. The Sun is shining. There are some clouds in the sky.
W zaciemnionej części Starego Zamku wchodzę po schodach i słyszę muzykę odtwarzaną z gramofonu. Niepokojącą muzykę zagłusza terkot, guglanie i burbuczenie, którego wcześniej nigdy nie słyszałam.
Tajemnicza muzyka ustępuje natręctwu terkotu. Ukochana Matka otwiera drzwi mieszkania, widzę ogromny pokój z białymi firankami. Wychodząc z cienia jestem oślepiona oknami, które, mimo firanek, świecą jak reflektory. Bukiet narcyzów trzymam w ręku i podchodzę do komody, na której stoją dwie gipsowe figurki kotów, biała i czarna. Na komodzie nie ma wazonu, więc kładę bukiet kwiatów na komodzie, między dwiema figurkami kotów. Tajemnicza muzyka osiąga finał, słyszę śpiewy i miarowe bicie w kotły, chór osiąga crescendo.
W tej samej chwili terkot, gulgotanie, burbotanie owocuje. Zamienia się w świst. To nie jest mały, ale duży, bardzo duży świst.
Świst zmienia się w potworny huk, który trwa ułamek sekundy. Potem jest cisza. Całkowita cisza, od której dzwoni w uszach. Nie mogę sobie przypomnieć, w jakim momencie następuje ingerencja sił nadprzyrodzonych. Zdaje mi się, że słyszę muzykę, widzę bukiet narcyzów na komodzie i to wszystko nagle znika. Zastanawia mnie, czy to znikło przed świstem czy po, przed, w trakcie, czy po huku. Gipsowy kot biały i czarny zniknął chyba przed hukiem, w czasie świstu i śpiewu lecących Walkirii.
Gruchło, świsło, pierdykło. Na komodzie nie ma bukietu narcyzów i dwóch figurek kotów, białego i czarnego.
Ale natrętna muzyka trwa. Jest tak upierdliwa, że jak klisza pozostaje w mojej świadomości.
Czuję straszny smród.
Teraz z perspektywy pięćdziesięciu lat to wydarzenie oceniam jako naturalną interwencję sił nadprzyrodzonych. Tajemniczy terkot, bulgotanie oraz gurgotanie były dźwiękami, które wydzielał humorystyczny, dwupłatowy rosyjski samolot typu kukuruźnik, który zrzucił bombę na Stary Zamek. W Starym Zamku mieścił się lokalny sztab wojsk niemieckich. Była to jedyna bomba zrzucona na Żywiec w czasie drugiej wojny światowej. Zagadkę stanowiła muzyka. Po latach odgadłam, że był to Lot Walkirii z tetralogii Richarda Wagnera odtwarzany na gramofonie przez jakiegoś miłośnika Nibelungów.
Odłamek bomby wielkości sporego bochenka chleba, z którego wydarto miękisz i część skórki, przeleciał przez otwarte drzwi, przez które weszłam, zniszczył figurki kotów i przepyszny bukiet narcyzów i ugrzązł zupełnie bezgłośnie w pierzynie misternie przykrytego przez Matkę łóżka moich rodziców.
Smród palonego wysoką temperaturą pierza kojarzy mi się z zaszczytnymi wysiłkami Sowietów i aliantów w czasie drugiej wojny światowej. Jedyna bomba zrzucona na Żywiec przez sowiecki dwupłatowiec, którego przelatujący cień widziałam na trawie za oknem, zniszczyła moje ukochane koty, cierpliwie zbierany bukiet narcyzów i obdarzyła mnie niezapomnianym smrodem tlącego się pierza.
Teraz wiem, że odłamek bomby przelecieć musiał obok mojej głowy o milimetry, nie czułam jednak podmuchu i ciepła. Wszystko stało się w miliardowym ułamku sekundy.
Gdy ucichła cisza po świście i huku, pierwszym dźwiękiem, który usłyszałam był śmiech Walkirii.
W drugiej wojnie światowej zginęło bez mała pięćdziesiąt milionów ludzi, tysiące miast legło w gruzach, przez urodzajne pola Europy przetoczyły się najpierw czołgi niemieckie a potem amerykańskie i sowieckie, za którymi ciągnęły konne zaprzęgi z woźnicami o azjatyckich twarzach. W Starym Zamku była siedziba sowieckiego sztabu i od rana do nocy zbijano drewniane skrzynie, w których pakowane były rabowane meble, fortepiany i porcelana Habsburgów.
Walcząca Europa poniosła znaczne straty materialne i duchowe. Największą stratą na terenie Żywca było zastąpienie jednego okupanta przez drugiego. O ile jednak żołnierze niemieccy kwaterujący wraz ze sztabem w Starym Zamku własności Habsburga byli czyści i hałaśliwi, ale słuchali Wagnera, o tyle żołnierze sowieccy, w przeważającej mierze Azjaci byli mrukliwi, ponurzy, palili cuchnącą machorkę i od rana raczyli się samogonem. W pewnym momencie, decyzją ich kurduplowatego generała, na piersi którego jak zbroja wisiał rząd orderów, musieliśmy opuścić mieszkanie w Starym Zamku. Ogromny jasno oświetlony pokój, gdzie na komodzie stały moje koty, które zupełnie zagadkowo znikły a bukiet przepysznych narcyzów wyparował, zajęty został przez zapobiegliwych ludzików i zamieniony na magazyn fortepianów i pianin, które czekały cierpliwie na drewniane skrzynie, w których pojechać miały na odkrytych lorach za Ural, w przepyszne stepy Kazachstanu.
W rezultacie drugiej wojny światowej, wywołanej przez całkowicie nieodpowiedzialnych: Hitlera i Stalina, utraciłam dwie piękne, gipsowe figurki kotów i własnoręcznie zebrany bukiet narcyzów.
Zyskałam przekonanie, że przedmiot materialny może zniknąć, wyparować momentalnie, ale z reguły towarzyszy temu upierdliwy smród.
Zwycięzcą w drugiej wojnie światowej w moim przekonaniu jest Wagner, to znaczy jego muzyka. Po latach, gdy zrozumiałam, że Lot Walkirii był muzycznym tłem znikania kotów i narcyzów, nabieram pewności, że to wszystko musiało się wydarzyć, aby zarazić mnie majestatem dźwiękowym tetralogii.
Prawdziwym zwycięzcą herkulesowych zmagań Europy, Azji i Ameryki pozostaje Richard Wagner z jego zagadkową i wielce hałaśliwą muzyką.
Natalia LL
pisane nocą, 25 lutego 1995
Tekst opublikowany w katalogu Anatomia pokoju, Galeria Pusta, Katowice 1995