Przed osiemnastoma laty kupiłam dom w Górach Sowich (Owl Mountains/Eule Gebirge) w uroczej miejscowości Michałkowa. Dom ten był onegdaj własnością rodziny Thal w Michelsdorf, ale poprzez koleje losu i historii, rodzina ta się rozpierzchła, aby dać miejsce ludziom, którzy przyszli znad Soły, Raby i Wilenki. W międzyczasie pomieszkiwał w tym domu hardy Ślizień (w zasadzie Mandziej), który miał w zwyczaju co niedzielę biegać z siekierą za swoją żoną i dziatwą dookoła domu. Dom kupiłam od osobnika o dźwięcznym nazwisku Cawrycz (pewnie Cavrić), którego przodek suszył śliwki nad ogniskiem w słonecznej Jugosławii.
Wspólnikiem w zakupie domu był mój mąż urodzony nad Wilenką na ulicy Subocz w Wilnie, który wraz z całą rodziną jednym gestem sklerotycznego Churchilla, popapranego Roosevelta i cynicznego Stalina, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się nad Odrą, czyli siedemset kilometrów na zachód od Wilna i stanął na mojej drodze. Mąż ten zrazu piekielnie szczupły i energetyczny, a potem spasiony i ociężały, dreptał na Dolnym Śląsku, próbując we Wrocławiu zostać artystą na wyjątkowo nieudanej Akademii Sztuk Pięknych. Ruszał się dosyć dziwacznie i w koedukacyjnym akademiku na ulicy Henryka Pobożnego wskakiwał i zeskakiwał po trzy, cztery stopnie po schodach wędrując na kulawą akademię albo z niej powracając. Genetyczne uwarunkowania i normalna, ustawiczna praca hormonów sprawiły, że ten odjazdowy osobnik znalazł się w pobliżu mojego wzgórka łonowego. Uparty jak wesz łonowa pozostał ze mną na lata we Wrocławiu i okolicach, bo sama byłam trochę speszona nie mając pod stopami gruntu z Żywca Zabłocia, gdzie kpiono poniekąd z żywieckich pustoszy albo stromych okolic ulicy Sobieskiego w Bielsku-Białej, skąd chodziłam do podstawówki, a potem do liceum technik plastycznych albo tkackich, dziś już nie pamiętam.
Summa summarum dom został kupiony. Na wybrzeżu buchały wtedy strajki, sekretarze, premierzy i ważniacy spadali jak ścięte makówki, albo pojawiali się jak skrzaty, a w sklepie można było kupić jedynie musztardę i ocet. W powodzi octu i musztardy nawiązałam kontakt z naturą, ponieważ dom stał na bardzo stromym zboczu, na pięknie i dziewiczo nieokiełznanym terenie. Bluszcze, fałszywe kopry, chrzan, kaczeńce i macierzanka porastały grunta, których zostałam właścicielką.
Natura odwzajemniła się mi jak kokota, bo w krótkim czasie zajadałam sałatę, bób i pomidory z grządek, które w maniackim uporze wyrywałam z królestwa chwastów za domem.
Obok domu przebiegał maleńki ruczaj, który po deszczu romantycznie szemrał za oknami. Szmer strumienia, latające ważki i ochotki sprawiały, że poezją akustyczną stawały się głosy trznadla, kosa, które zamieszkały w drewnianych domkach przybitych do moich gruszy i jabłoni. Domki dla ptaków budował i przybijał do drzew mój sąsiad Sałapatek, który zygzakowatą drogą przybył do Lutomii najpierw, aby potem poprzez Świdnicę wylądować na spadochronie w Michelsdorf czyli Michałkowej. To właśnie mój sąsiad uświadomił mnie, że dom leży na stromym stoku Talberg, a droga do domu jest własnością państwowych lasów i prowadzi przez most na Młynówce.
Dom był i jest cudownie tajemniczy. Wiele razy dreptałam po pokojach, kuchni, przedpokojach i łazience aby podziwiać jego rozmiary. Na strychu cykały i jak bombowce latały osy albo szerszenie. Nocą i w zimie, i lecie wychodziłam na podwórko słuchać szmeru ruczaju. Nad ruczajem rosły nikłe gałązki wierzby.
Mijały lata i na moich grządkach owocował groszek zielony i bób. Nad ruczajem pojawiły się najpierw dziwne witki. Wyrastały one jak konopie i z uporem godnym lepszej sprawy, jak zasłona tworzyły zielono-witkowy gąszcz. Dom zaczynał się skrywać za wierzbowymi witkami. Dociekliwa jak zawsze pytałam sąsiadów, skąd to, ach skąd to, są takie chaszcze. I tutaj mój pracowity sąsiad znad Soły wyjaśnił mi, że wierzbowe chaszcze rozsiała biełoruśka. Jest to dość osobliwy pojazd, który łyżką koparki może zmieniać konfigurację gruntu. To właśnie biełoruśka z Mińska, gdzie zarządza teraz osobliwy osobnik Łukaszenko, poszerzając koryto ruczaju i podwórko za domem przez przypadek rozdrobniła i zmieliła wierzbę rosnącą nad ruczajem.
Zmielona i zdestruowana miazga drzewa ożyła jak Feniks z popiołów, najpierw jako witki, a potem krzewy i drzewa. Im bardziej wycinam zarośla, tym bardziej rośnie dusza mojego drzewa. Tak się stało, że jedna wierzba, po zmiażdżeniu i rozczłonkowaniu przez aktywną biełoruśkę, stała się jądrem wegetatywnej rozsady. Niewielkie krzewy po latach stają się drzewami.
Z wierzbowych patyków i liści, które zarastają mój ruczaj, pragnę uczynić dzieło sztuki. Nawiązać więc pragnę kontakt z duszą drzewa, mojego drzewa. Rosnące w maniackim uporze drzewo, rozkrzewione na cienkie witki zamienić pragnę na tworzywo z którego powstaje obraz. A więc wszystkie wierzbowe witki mielę na drobny proszek, aby dotrzeć do jądra istotnego. Ten proszek właśnie przylepiam i pragnę na zawsze przylepić do płótna obrazu, aby stał się zaczynem Sztuki czyli Tajemnicy.
Ruczaj dziś szemrze, ale przed miesiącem rwały przez ruczaj tak straszne wody, że los mojego domu w Michałkowej zależał jedynie od nieobliczalnego przypadku. Powodzi.
Tak się jednak stało, że mój (nasz) dom ocalał, nadmiar wód spłynął jak niepyszny do Bystrzyckiego Jeziora, gdzie moje wierzbowe witki zatonęły po kilku minutach.
Nadmiar wierzbowych witek muszę systematycznie wycinać. Tak więc wycinam Duszę Drzewa, które onegdaj dzięki biełoruśce rozrosło się ponad przewidywalną miarę i w istocie zmartwychwstało. Zmielony i pocięty drzewny pył, traktując jak malarską farbę, kładę na powierzchnię płótna, i w ten sposób umierająca masa drzewna zmartwychwstaje jako materia i buduje dzieło sztuki.
Natalia LL
styczeń 1997
„Sztuka”, 1998, nr 1-6, Warszawa.